środa, 20 maja 2009

Szpital

Niedziela jak to niedziela, zaczęła się leniwie. Dodatkowo aura za oknem nastrajała to wypicia kolejnej kawy. Zachmurzone niebie nie sprzyjało spacerom z dziećmi. Na popołudnie zapowiadali poprawę pogody, słońce i ciepło. Miałam iść z maluchami na spacer ale odłożyłam to na popołudniu, na po obiedzie. I cały czas mam wyrzuty sumienia "a co byłoby gdybym jednak poszła na ten spacer"...

Ok. 10:30 Lena robiła siusiu na nocnik. Zrobiła a ja poszłam do łazienki po kawałek papieru toaletowego by wytrzeć jej pupę. Wracam a Lena zamiast poczekać na wytarcie zaczyna uciekać... ze spodniami i majtkami między nogami. I nagle huk, głuchy odgłos uderzenia głową o ceglany murek w kuchni. Boże, ile myśli w ciągu tej chwili przetoczyło mi się przez głowę. Sekunda i byłam przy niej, sekunda i podnosiłam ją z podłogi. I wiedziałam, że to nie było zwykłe "bam". I szybka myśl "Boże, żeby to nie było oko". Rana na czole, która krwawiła koszmarnie. 1,5 cm nad okiem.

Siedziałam na podłodze w kuchni. Przytulałam Lenę do piersi jedną ręką. Drugą trzymałam rozłażącą się skórę na czole. Krew zalewała jej buzię, przeciekała między moimi palcami. T biegał w tę i z powrotem nie mogąc zebrać myśli, nie mogąc podjąć decyzji co powinien zrobić najpierw. Znalazłam w sobie tyle siły by mu pomóc, by podpowiedzieć ...

Najpierw telefon na 112 z komórki. Niestety nie było możliwości przełączenia na pogotowie. Telefon na 999 z domowego. Nikt nie odbierał. Telefon do prywatnych karetek Falka, odmówili przyjazdu bo nie mamy abonamentu. Ponowny telefon na 999, odebrali ale informują że karetka przyjedzie może najwcześniej za 1 godzinę a może i nie, bo teraz karetek nie mają. Proponują byśmy sami pojechali do szpitala. Informują, że powinniśmy jechać do szpitala MSWiA na Wołoską.

Pojechaliśmy. Iwo w bodziaku i spodenkach dresowych, z gołą głową i stopami, przykryty byle jak narzuconym sweterkiem. Książeczka zdrowia złapana w biegu - T z przejęcia zabrał książeczkę Iwusia zamiast Leny. A pokazałam mu palcem, która jest Leny. Pojechaliśmy, ja przez całą drogę trzymałam Lenę na kolanach tak by móc trzymać jej rozłażące się czoło.
Dojechaliśmy na Wołoską. Wpadamy na ostry dyżur a tu nas informują, że nam nie pomogą bo się nie zajmują takimi przypadkami. Nie mniej jednak zachowują się super - dają nam transport erką do szpitala dziecięcego na ul. Działdowskiej w Warszawie.
Erka jedzie wolno, tak by T z Iwusiem w foteliku, za nami nadąrzył.

Na Izbie Przyjęć Lenie zaszywają dziurę w czole. Lena płacze strasznie. Jest przestraszona. Nie zostajemy w szpitalu, wracamy do domu.

Po powrocie Lena jest przygaszona, osowiała. Leży na kanapie i ogląda bajki. Nie ma chęci na jedzenie, podgryza suchą bułkę i popija wodą.
O 15:30 Lena wymiotuje po raz pierwszy. Potem jeszcze raz o 17:00. Zadzwoniłam do szpitala. Każą przyjechać i uprzedzają, że Lena zostanie w szpitalu zatrzymana na obserwację.
Przerażenie. Szybka burza mózgu, jak wszystko zorganizować, co z Iwusiem, co zapakować do szpitala. Telefon do mamy, przyjedzie do Iwusia. Zostawiam Lenę w objęciach taty i szybko pakuję torbę do szpitala. Nie mam pojęcia co będzie przydatne a co nie, więc wrzucam wszystko co wydaje mi się że będzie potrzebne.

Po przyjeździe do szpitala odpowiadamy na setki pytań. W końcu o 19:50 zostajemy przyjęci na oddział. A właściwie to Lena zostaje przyjęta :) Dostaje miejscówkę w małej sali, z dwoma innymi dziewczynkami. Jedna ma na imię Kamila a druga Martynka. Lena dostaje kroplówkę i po tej kroplówce, po 10 minutach skapywania płynu, Lena odżywa. Uśmiecha się do wszystkich, jest uśmiechnięta i radosna. Pokusiłam się nawet o to by zapytać, czy nie dosypują do kroplówek jakiegoś "głupiego jasia" bo Lena była taka inna niż na co dzień. Pielęgniarka zapewniła mnie, że nie. Ale i tak jej nie wierzę.

Lena usnęła o 22:30. Długo głaskałam ją po główce zanim usnęła. Nie mogła się skupić. A potem przez całą noc co 2 godziny mierzono jej ciśnienie... Na szczęście czasami udało się zmierzyć jej ciśnienie bez obudzenia. Ja całą noc przespałam na 2 krzesłach przykryta polarem. Nie powiem bym była wyspana po tej nocy. Powykręcana we wszystkie strony przespałam jednym ciągiem może 2 godziny. Reszta to szarpany sen kilka razy po 30 minut.

Lena pospała do 5:30. Obudziła ją pielęgniarka mierzeniem ciśnienia. Szkoda, bo pewnie jeszcze by pospała, a tak musiała wstać i urządzać poranne spacery po korytarzu. A że była cały czas podpięta do kroplówki to prowadziłyśmy przed sobą stojak z buteleczką. Potem Lena straciła werwę i humor. Cały czas powtarzała, ze chce do domu, że chce chlebka, że chce chrupek (czyli płatków z mlekiem). Przepiękny był widok kiedy dostała na śniadanie do zjedzenia 2 kanapeczki z szyneczką. Nigdy tak pięknie nie jadła kanapek :) I humor wrócił.

Ostatecznie wybłagałam wypuszczenie ze szpitala w poniedziałek popołudniu. Chcieli nas przetrzymać jeszcze jedną noc. Wyszłyśmy na przepustkę, a wypis ze szpitala otrzymaliśmy dnia następnego rano.

Lena już więcej nie wymiotowała. Przez cały pobyt w szpitalu nie wymiotowała ani razu.

A dziś jak zawsze miała swoje humory i muchy w nosie.

Ale i tak ją kocham najmocniej na świecie.

Jak widzę biegnącą Lenę serce mi staje ze strachu by się nic nie wydarzyło.

Jeszcze tylko zdjęcie tych 3 szwów w poniedziałek i potem smarowanie blizny tak, by ślad był jak najmniejszy.

Koszmarny wypadek. Mam nadzieję, że nie dane będzie mi doświadczać takich zdarzeń w życiu moich dzieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz